Kiedy Trump chce twojej wyspy. Od czapeczek MAGA do referendum o niepodległości.
Nie chciałabym, żeby Trump był tu prezydentem, bo pewnie będziemy musieli płacić za wchodzenie na Palaasip Qaqqaa i Nasaasaaq (okoliczne szczyty)
Tak nasza dziesięcioletnia córka skomentowała ostatnie zamieszanie wokół amerykańskiego prezydenta elekta i Grenlandii. I właśnie tą wypowiedzią postanowiłem otworzyć ten tekst. Możliwe, że w słowach Kai dopatruję się zbyt głębokiego znaczenia, ale to jedno dziecięce zdanie w moim odczuciu dość dobrze podsumowuje nastroje i ewentualne konsekwencje tego amerykańsko-grenlandzkiego tumultu.
Ale zacznijmy od początku, bo to nie pierwszy raz, kiedy Donald Trump, niczym dziecko w dziale ze słodyczami, wskazuje palcem na Grenlandię. Amerykanie od kilku lat prowadzą wobec wyspy "ofensywę uroku", i nie trzeba być politycznym analitykiem, by to zauważyć. Każdy, choć trochę spostrzegawczy mieszkaniec wyspy dostrzega to gołym okiem. Ta historia nie zaczyna się wcale od otwarcia amerykańskiego konsulatu w Nuuk w 2021 roku. Już przed pandemią koronawirusa w grenlandzkich szkołach pojawili się młodzi absolwenci z amerykańskich uniwersytetów, którzy zostali zakwaterowani w internatach i jako native speakerzy mieli pomagać grenlandzkiej młodzieży w nauce języka angielskiego. Byłem lekko zaskoczony, kiedy okazało się, że jeden z nich, bardzo miły i otwarty młodzieniec, był w stanie rozmawiać ze mną po rosyjsku, którego nauczył się w czasie służby wojskowej w jednej z byłych republik radzieckich. Podczas jednej z imprez, z przymrużeniem oka, ale i dość bezpośrednio, zapytaliśmy go, czy spisuje raport dla CIA. On, z uśmiechem od ucha do ucha, odpowiedział:
"Tak, ale o was nic złego nie napiszę."
To mniej więcej w tym samym czasie (2019) Trump, podczas swojej pierwszej kadencji, wypalił nagle, że chciałby kupić Grenlandię. Trudno było wziąć go na poważnie. Można nadal kupować terytoria, do tego zamieszkałe? Większość mieszkańców wyspy zareagowała wtedy typowo dla grenlandzkiej mentalności, z humorem. W ten sposób Grenlandczycy wyrażali swoje zdziwienie, ale i dystans wobec tej nietypowej inicjatywy. Pojawiły się również głosy oburzenia – nikt nie wyobraża sobie, by być towarem na sprzedaż. W rozmowach i mediach społecznościowych przeważały jednak reakcje satyryczne – fotomontaże przedstawiające Donald Trump Tower w centrum Nuuk czy Grenlandię z szyldem "For Sale". Moi znajomi żartowali również, by przed zakupem Trump zapłacił zaległe czynsze za korzystanie z bazy wojskowej w Pitufik. Całe to show zakończyło się wizytą w Nuuk znanego amerykańskiego komika Conana O’Briena.
Wydarzenia ostatnich tygodni zostały jednak przyjęte o wiele poważniej, szczególnie kiedy podczas jednej z konferencji Trump, w swoim stylu, wypalił o możliwości użycia siły. Te słowa wywołały całe spektrum reakcji, z dominującymi uczuciami zmieszania i złości. Grenlandczycy to bardzo pokojowi ludzie, żyjemy tu w niewielkich społecznościach i raczej unikamy codziennych sporów. Nikt nie wyobraża sobie, by kraj, w którym mieszkamy został wmieszany w wojskowy konflikt.
Punktem kulminacyjnym tego zamieszania była oczywiście wizyta Trumpa Juniora. To wtedy media z całego świata „rzuciły się” na zupełnie nieprzygotowaną na to niewielką społeczność. Cała wyspa liczy niespełna 60 tysięcy mieszkańców – to mniej więcej tyle, co Ełk, Zgierz czy Ostrołęka. Wyobraźcie sobie atmosferę w ratuszach tych miast i siedzibach lokalnych mediów, gdyby to na nie nagle skierowały się oczy całego świata. Grenlandzcy dziennikarze i politycy opisują ten okres jako surrealistyczny, w żaden sposób nie pasujący do normalnego trybu życia na wyspie.
Reakcje ludności na przyjazd Trumpa juniora były oczywiście mieszane. Nie da się ukryć, że jego wizyta cieszyła się sporym zainteresowaniem. Nie tak często na Grenlandii pojawiają się celebryci. Ci którzy przyjeżdżają tu turystycznie, raczej nie pokazują się publicznie, ukrywają się na swoich wielkich luksusowych jachtach, a ich obecność zauważalna jest jedynie w plotkach. W ten sposób Grenlandię odwiedzili podobno George Clooney, Sean Connery, Bill Gates i już nawet nie wiem kto jeszcze. Nikt ich jednak nie widział i, co chyba ważniejsze, nikt nie pokazał z nimi zdjęcia na mediach społecznościowych. Wyjątkiem była wizyta J.K. Rowling, która odwiedzając Grenlandię tego lata chętnie wychodziła na ląd, a nawet spotykała się z młodymi grenlandzkimi pisarzami.
Mając to na uwadze, łatwiej chyba zdać sobie sprawę z faktu, że to raczej ciekawość i zainteresowanie, a nie jakiś niezwykły sentyment do Donalda Trumpa, sprawiły, że na lotnisko przyszło tak dużo osób. Jestem przekonany, że zdecydowana większość tych ludzi nie miała pojęcia o istnieniu Trumpa Juniora, zanim na wyspie pojawiły się plotki o jego planach odwiedzenia najmniejszej stolicy świata.
Na lotnisku został przyjęty przez Jørgena Boassena, znanego jako zwolennik Trumpa, który podczas kampanii prezydenckiej przebywał w USA. Wiele osób wyraziło swoje zdziwienie, ale i oburzenie, że to akurat on „reprezentuje” Grenlandię w tej sytuacji. Po jakimś czasie okazało się również, że polityczna aktywność Boassena skutkowała śmiertelnymi pogróżkami. To niezwykle rzadkie na wyspie, zazwyczaj unika się tu takich napięć, ale jak widać emocje wywołały skrajne reakcje.
Ostatecznie Trump Junior nie spotkał się z żadnymi politykami i, mimo że podkreślał, że przyjazd ma charakter czysto turystyczny, znakomicie wykorzystał go propagandowo, rozdając charakterystyczne czerwone czapeczki MAGA i fotografując się z grupkami Grenlandczyków, którzy je założyli.
W świat poszły oczywiście zdjęcia sugerujące, że mieszkańcy Nuuk już wcześniej w nich stali i czekali na przybycie prezydenckiego wysłannika. Tak działają media, a dynastia Trumpów jest przecież znana z ich perfekcyjnego wykorzystywania do swoich celów. Są w tym na tyle biegli, że trudno było nam w Sisimiut oglądać relacje zagranicznych telewizji z ich wizyty, nie przecierając oczu ze zdumienia. Dopiero po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, z pierwszej ręki, że nasi prominentni goście z Ameryki byli na tyle bezczelni, że płacili spotkanym na ulicy Grenlandczykom za pozowanie do zdjęć i pozytywne wypowiedzi o chęci zmiany obywatelstwa.
Ja, w ramach małej dygresji, mogę zapewnić, że w szafach Grenlandczyków znalazłoby się więcej koszulek Barcelony, gdyby do Nuuk przyleciał Lewandowski, niż tych czerwonych bejsbolówek. Ba, śmiem twierdzić, że gdyby na lotnisku wylądował którykolwiek z topowych piłkarzy, frekwencja powitalna byłaby zdecydowanie bardziej imponująca.
Musiało minąć kilka dni medialnej burzy, zanim Grenlandczycy, na co dzień żyjący w spokojnym rytmie wyspiarskiego życia i nieprzywykli do takich zakulisowych zagrywek, zaczęli orientować się, że sytuacja wymaga szczególnej ostrożności. W tym czasie ulice Nuuk zapełniły się nie tylko dziennikarzami z całego świata, natarczywie polującymi na opinie „rdzennych mieszkańców wyspy”, ale także powiązanymi z Trumpem jutubero-tiktokerami. Ci ostatni wprowadzili zupełnie nowy poziom propagandy, rozdając dzieciom studolarowe banknoty jako „dowód amerykańskiej hojności”, co wywoływało niemałe poruszenie w lokalnej społeczności.
Jakby tego było mało, grenlandzkie media społecznościowe zostały dosłownie zalane sponsorowanymi postami z sondażami. W ciągu kilku dni fejsbukowe profile z grenlandzkimi numerami IP stały się polem bitwy o opinie, a mieszkańcy wyspy z zaskoczeniem obserwowali, jak ich rzeczywistość przenika agresywna polityczna gra. Nagle każdy chciał wiedzieć, co myślimy i gdzie widzimy naszą wyspę w globalnym układzie sił. Coraz bardziej agresywna narracja Trumpa zaczęła wzbudzać niechęć i oburzenie, a mimo że wspomniane sondaże zbierały mnóstwo „angry-ikonek”, na nagłówki światowych mediów (także polskich) i tak przebiły się wyniki badania, które wskazywały niemal 80% poparcia dla przyłączenia się do Stanów Zjednoczonych. Oczywiście, za badaniem stała renomowana sondażownia Z Dupy.
Ale Trump Junior wysłał w świat nie tylko obrazki Grenlandczyków w czapeczkach MAGA. Do mediów trafiła również jego narracja o miejscu pogrążonym w duńskiej opresji i czekającym na amerykańskiego zbawiciela, który wyciągnie je spod jarzma postkolonialnej dominacji. Już nawet nie wiem ilu dziennikarzy pytało mnie, czy Grenlandczycy doznają od Duńczyków rasizmu. Ja uważam, że takie stwierdzenie to dość daleko idąca opinia i znaczne uproszczenie. Zagranicznym reporterom na pewno bardzo łatwo jest znaleźć Grenlandczyków, którzy się w ten sposób się wypowiedzą, ale żebym się z tym zgodził trzeba by naprawdę naciągnąć definicję rasizmu do granic możliwości, a może nawet wyjść poza te granice. Dla wielu osób zabrzmi to zapewne kontrowersyjnie, bo przecież skoro (niektórzy) Grenlandczycy tak mówią, to rasizm się dokonuje. Czytając reportaże z Grenlandii na ten temat można by odnieść wrażenie, że zarówno duńscy politycy jak i Duńczycy przyjeżdżający na wyspę ustawiają Grenlandczyków po kątach. To nie za bardzo zgadza się z moimi spostrzeżeniami. Za to nigdy nie natrafiłem na reportera czy dziennikarza, który próbowałby wyjść poza uproszczone narracje i zastanowić się, jakie są faktyczne relacje między Grenlandczykami a Duńczykami. Może zabrzmi to odważnie, ale potrzebny jest tu dziennikarz, który potraktuje Grenlandczyków jak zwykłych ludzi, wyjdzie poza prowadzące dziś do wielu absurdów poprawność polityczną i konwenanse, które nie pozwalają zadawać rdzennej ludności niewygodnych, krytycznych pytań, w taki sam sposób, jak rozmawiałoby się z przedstawicielami świata zachodniego. Do rzetelnej odpowiedzi na to pytanie potrzebny jest ktoś z zewnątrz, kto zada sobie choć odrobinę trudu przeanalizowania podawanych przez Grenlandczyków przykładów i oceni, czy to rzeczywiście rasizm. Innymi słowy, ktoś, kto potraktuje swoich grenlandzkich rozmówców na równi z innymi.
I w żaden sposób nie zamierzam tu bronić Duńczyków, bo niezaprzeczalnym faktem jest, że Grenlandia była przez Danię lekceważona. Wśród wielu facebookowych postów na ten temat, które ostatnio pojawiają się jak grzyby po deszczu, Grenlandczycy szczególnie upodobali sobie – moim zdaniem świetną – alegorię porównującą ich ojczyznę do byłej dziewczyny, która zawsze składa ci życzenia na Facebooku, grzecznie prosi, żebyś pozdrowił rodzinę i pyta, czy nie powinniście się kiedyś spotkać na kawę. Ale ty zawsze jesteś zbyt zajęty egzotycznymi romansami i nowymi zdobyczami. Aż tu nagle – bum – Grenlandia staje się światową sensacją i „zaręcza się” z amerykańskim miliarderem, a ty wychodzisz na manipulacyjnego, samolubnego palanta, który zapomniał o pięknej Grenlandii i zostawił ją w najdalszym zakątku swojej świadomości, niczym zapomniany słoik z kiszonkami.
Trzeba też przyznać, że Donald Trump znakomicie wstrzelił się czasowo w swoje wypowiedzi. Stosunki między Grenlandią, a Danią były ostatnio dość napięte, światło dzienne ujrzało kilka skandali, zarówno te z przeszłości jak i bardziej współczesne.
Stare rany kolonialnej przeszłości znów zaczęły krwawić, gdy ujawniono sprawę spirali antykoncepcyjnych, zakładanych w latach 60. i 70. XX wieku z polecenia duńskiego rządu tysiącom grenlandzkich dziewcząt i kobiet, często bez ich zgody. Celem tej kampanii była kontrola przyrostu naturalnego w Grenlandii. Wiele z poszkodowanych miało zaledwie 12 lat. Sprawa ta ujrzała światło dzienne w 2017 roku, a prowadzone od dwóch lat śledztwo ujawnia coraz więcej przerażających szczegółów, które – delikatnie mówiąc – nie sprzyjają poprawie duńsko-grenlandzkich relacji.
Dosłownie kilka dni przed wypowiedzią Trumpa grenlandzki premier, będąc gościem duńskiej telewizji, nazwał ten skandal „ludobójstwem”. I choć moim zdaniem jest to pewna przesada, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że dziś na Grenlandii wykonuje się więcej aborcji, niż rodzi dzieci, to sprawa wywołała falę oburzenia oraz intensywną debatę publiczną.
– Gdyby nie te praktyki, może dziś byłoby więcej Grenlandczyków i moglibyśmy być niepodległym krajem – skomentowała któregoś dnia moja żona.
Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście historia Grenlandii potoczyłaby się inaczej, ale jedno jest pewne – duńska kontrola nad wyspą budzi ostatnio coraz większe emocje. Kolejny skandal wcale nie dotyczy kolonalnej przeszłości, to sprawa dużo bardziej współczesna i chyba dlatego o wiele mocniej uderzyła w duńsko-grenlandzkie relacje.
Chodzi o tzw. testy kompetencji rodzicielskiej, stosowane przez duńskie instytucje do oceny grenlandzkich rodziców mieszkających w Danii (gdzie mieszka około 16 tysięcy Grenlandczyków, co stanowi 25% populacji Grenlandii). W teorii miały one służyć ochronie dzieci i zapobieganiu przemocy domowej, w praktyce jednak stały się narzędziem systemowej dyskryminacji. Wiele grenlandzkich rodzin przegrywało walkę o swoje dzieci na podstawie wątpliwych wyników testów psychologicznych, które nie uwzględniały kontekstu kulturowego i językowego.
Najgłośniejszym przypadkiem była historia Keiry Kronvold, której dziecko odebrano zaledwie dwie godziny po porodzie. Powodem była negatywna ocena jej zdolności wychowawczych sporządzona jeszcze przed narodzinami dziecka. Grenlandzki internet rozgrzał się do czerwoności, gdy na jaw wyszło uzasadnienie gminy, w którym zwrócono uwagę na jej grenlandzkie pochodzenie, sugerując, że sposób komunikacji, w tym mimika twarzy, może utrudniać przygotowanie dziecka do „społecznych oczekiwań i kodów niezbędnych w duńskim społeczeństwie”.
Taka ocena nie tylko ujawniła uprzedzenia zakorzenione w duńskich instytucjach, ale także po raz kolejny pokazała, jak powierzchowna jest wiedza Duńczyków o ich grenlandzkich rodakach. To, że Grenlandczycy posługują się niezwykle subtelną komunikacją niewerbalną, jest faktem powszechnie znanym i powinno być elementarną częścią kompetencji międzykulturowych każdej osoby mającej z nimi do czynienia.
W styczniu rządy Danii i Grenlandii uzgodniły zastąpienie testów kompetencji rodzicielskich specjalistyczną oceną, która ma uwzględniać kontekst kulturowy oraz specyfikę społeczności grenlandzkiej. Planowane jest również ponowne rozpatrzenie wcześniejszych przypadków, w których te testy mogły prowadzić do niesprawiedliwych decyzji. Mimo że duńscy politycy konsekwentnie wypierają się jakiegokolwiek związku tej decyzji z aktualnym klimatem politycznym, trudno nie zauważyć korelacji z narastającą debatą o odłączeniu się Grenlandii od Królestwa Danii oraz z rosnącym zainteresowaniem ze strony Stanów Zjednoczonych. Wracając do fejsbukowej alegorii – była dziewczyna nie tylko zostaje zaproszona na kawę po latach ignorowania. Nagle organizowane jest dla niej wystawne przyjęcie z fanfarami, błyszczącymi dekoracjami i obietnicami „nowego początku”.
Większość kurzu, który Trump rozsypał nad Grenlandią, już opadła. Kurz ten nie wtopił się jednak w tundrę, wciąż leży na śniegu i lodzie i podejrzewam, że w najbliższym czasie będzie podnosił się przy najmniejszym podmuchu wiatru, a tych w Arktyce nigdy nie brakowało. Ostatnie zdania tego tekstu piszę w atmosferze nadchodzących zmian, które czuć w powietrzu niczym wiosenną odwilż.
Wybory do grenlandzkiego parlamentu, w których wezmę udział za kilka tygodni będą bez watpienia najważniejszymi w moim dotychczasowym życiu. Głównym tematem nie jest tym razem podział kwot na połowy dorsza i halibuta, przydział odstrzału narwali do poszczególnych gmin czy rosnąca nierówność między Nuuk a resztą wyspy. Na tapet na poważnie wchodzi temat referendum o niepodległości. Kwestia która zawsze lekko się tliła w ogniu kampanii wyborczej, nagle uzyskała wystarczająco dużo tlenu, by rozgorzec na dobre.
Po wewnętrznych sporach i politycznych kalkulacjach jedna z największych grenlandzkich partii, Siumut, już ogłosiła jego rozpisanie, a partia Naleraq od dawna ma gotowy plan uzyskania pełnej suwerenności. Reszta graczy trzyma karty blisko ciała, ale bez wątpienia będą musieli się ustosunkować do coraz głośniejszego “Sprawdzamy” ze strony zniecierpliwego społeczeństwa.
Wiatru w żagle tej dyskusji dodają nie tylko emocje, ale także fakty. Cała Grenlandia z oburzeniem oglądała wczoraj film dokumentalny „Grønlands hvide guld” (Białe złoto Grenlandii), który na przykładzie kopalni kryolitu w Ivittuut (płd-zach Grenlandia) pokazuje, że największa wyspa świata przez lata była ekonomicznym zapleczem Danii. Film ten udokumentował jedynie to, o czym wszyscy w Grenlandii mówili od dawna – duńska narracja o „dobrotliwym kolonialiście” dla którego Grenlandia była jedynie wydatkiem, totalnie nie trzyma się kupy. Przez 130 lat minerał generował miliardowe zyski dla duńskich firm i budżetu państwa, był m.in. kluczowy dla produkcji aluminium dla alianckich samolotów podczas II wojny światowej.
Grenlandczycy zawsze zdawali sobie sprawę, że ich wyspa kryje ogromne bogactwa naturalne. Rola, jaką w przeszłości odegrał kryolit, dziś może przypaść w udziale metalom ziem rzadkich, o które rywalizują największe światowe mocarstwa. Kto będzie je wydobywał, ten może zapewnić sobie kontrolę nad kluczowymi sektorami nowoczesnej technologii. Ale pytanie brzmi: czy będą to Grenlandczycy? Tutaj ponownie ujawnia się specyfika sytuacji demograficzno-geograficznej wyspy. Czy tak niewielkie społeczeństwo jest w stanie samodzielnie kontrolować wydobycie tak strategicznych surowców i czerpać z niego realne korzyści? Czy ma odpowiednie kadry, know-how i zasoby ludzkie, by sprostać tej potężnej odpowiedzialności?
Od 20 lat pracuję w grenlandzkiej edukacji i doskonale zdaję sobie sprawę, że nie wykształcimy tu nagle setek inżynierów górnictwa, geologów i specjalistów od logistyki? To nie jest tylko pytanie o ambicje, ale o realne możliwości – o to, czy Grenlandia będzie w stanie przekształcić swoje bogactwa w źródło niezależności, czy pozostanie przedmiotem międzynarodowych gier, gdzie decyzje podejmują inni. Prawdziwa niepodległość to nie tylko wolność polityczna, ale także zdolność do samodzielnego gospodarowania swoimi zasobami – i to jest chyba największe wyzwanie, przed którymtu stoimy.
© Adam Jarniewski
Zobacz naszą ofertę wycieczek na Grenlandię